Pierwszy dzień wiosny dawno już za nami. Coraz częściej pojawiają się ciepłe dni z przepięknie świecącym słońcem. Właśnie wtedy uwielbiamy długie spacery, podczas których Kubuś kryje się pod budką wózka i parasolką. Nie od dziś wiadomo, że skóra maluszka jest niezwykle wrażliwa i najlepiej nie narażać jej na bezpośrednią ekspozycję słońca. Dobrze przygotowany wózek to nie wszystko, gdyż nasz mały spacerowicz nie zawsze siedzi w nim podczas całej wyprawy. Wtedy ważne jest odpowiednie ubranie w lekkie przewiewne ciuszki okrywające niemal całe tak wrażliwe ciałko dzieciaczka i czapeczki z daszkiem chroniąca zarówno główkę, jak i twarz. Ale to nie wszystko, mimo tak starannego przygotowania równie istotne okazuje się zabezpieczenie buzi maluszka kremem, który chroni przed zdradliwymi promieniami UV. Na rynku znajduje się wiele produktów z faktorami o różnej wartości, począwszy od 4SPF, skończywszy na 50SPF. Poszukując kremu idealnego dla mojego szkraba spędziłam sporo czasu przeglądając strony internetowe różnych producentów znanych na polskim rynku. Zależało mi na kremach typowo przeznaczonych do codziennego stosowania na delikatnej buzi Kubusia. Znalezione produkty zebrałam w jednym miejscu, aby ułatwić poszukiwania innym mamom, a tym samym zaoszczędzić ich cenny czas. Znalezione kremy ułożyłam w kolejności alfabetycznej. Do każdego z nich dołączyłam opisy znalezione na stronach producentów. Zdaję sobie sprawę, że na pewno nie udało mi się znaleźć wszystkich możliwych kremów. Może Wy znacie jakieś inne kremy ochronne do codziennego zastosowania podczas słonecznych dni?
Od czasu kiedy Kubuś pojawił się na świecie spełniam się w roli prywatnej stylistki mojego malucha. Potrafię każdą wolną chwilę poświęcać na przeglądanie stron internetowych w poszukiwaniu ciekawych ciuszków, które będę mogła dla niego kupić, bądź inspiracji do stworzenia czegoś we własnym zakresie. Buszując po opasłych zasobach internetowych niejednokrotnie natykałam się na czapki i kominy w różnorodnych kolorach, które świetnie prezentowały się na dzieciaczkach. Zamarzyło mi się, żeby mój łobuziak też miał taką luzacką czapeczkę. Ale czy ja koniecznie muszę kupować tę czapkę, czy nie mogłabym zrobić jej sama. Czemu nie spróbować? Niewiele myśląc popędziłam na spacer i przy okazji małe zakupy do pasmanterii, gdzie nabyłam materiały. Tak do końca sama jej jednak nie wykonałam. Zapakowałam małego w autko i wybraliśmy się w odwiedziny do babci. Po krótkiej prezentacji w internecie o co nam chodzi, została wykonana forma i wzięłyśmy się do zrobienia dwustronnej szaro-białej czapki.
Wczoraj byliśmy na ostatniej dawce szczepienia przeciwko zakażeniom rotawirusowym. Razem z mężem zdecydowaliśmy się na te szczepienia, żeby uchronić nasze maleństwo przed niepotrzebnymi pobytami w szpitalu. Jak się okazało w praniu, szpitale nas nie ominęły, ale wynikało to z zupełnie innych powodów.
Duży wpływ na naszą decyzję miał bardzo ujmujący spot przygotowany w ramach kampanii "Powstrzymaj Rotawirusy". Po jego obejrzeniu obydwoje byliśmy przekonani, że warto zainwestować w zdrowie naszego maleństwa.
Tak jak można dowiedzieć się ze spotu, rotawirus jest wirusem wywołującym biegunkę, wymioty, a w następstwie nawet prowadzącym do odwodnienia. Dodatkowo pojawić się może wysoka temperatura, a także infekcje górnych dróg oddechowych.
Do samego zakażenia może dojść w bardzo łatwy sposób. Dróg zakażenia jest kilka, począwszy od bezpośredniego kontaktu z osobą zarażoną (a także z jej wydalinami), poprzez styczność z zanieczyszczonymi przedmiotami czy powierzchniami, skończywszy na drodze pokarmowej. Wirusy potrafią przeżyć na rękach do 4 godzin, a ich żywotność na przedmiotach to nawet kilka dni. Jak można by było przypuszczać banalna rozmowa z nosicielem wirusa może doprowadzić do zakażenia.
Te wszystkie informacje zdobyte po przestudiowaniu strony poświęconej kampanii "Powstrzymaj Rotawirusy" nie pozostawiały wątpliwości, że musimy uchronić naszą rodzinę przed rotawirusami. Niestety jak się okazało nie jesteśmy w stanie wszyscy ustrzec się przed wirusem, ze względu na to, że dorośli nie mogą być szczepieni (ponadto dorośli najczęściej infekcję rotawirusową przechodzą bezobjawowo), ale naszego szkrabka możemy zabezpieczyć.
Na polski rynek dopuszczone są dwa rodzaje szczepionek:
- RotaTeq ® - 3-dawkowa, zaleca się podanie wszystkich dawek między 6 a 32 tygodniem życia dziecka,
- Rotarix ® - 2-dawkowa, zaleca się podanie obydwu dawek między 6 a 24 tygodniem życia dziecka.
Odstępy między kolejnymi dawkami szczepionki w obydwu przypadkach powinny wynosić co najmniej 4 tygodnie, jednak większość lekarzy zaleca podanie kolejnej dawki po upływie 6 tygodni.
Samo szczepienie nie jest dla dziecka żadnym traumatycznym przeżyciem ze względu na to, że są to szczepionki doustne. O dziwo jednak, mój mały za każdym razem musiał sobie pomarudzić, być może smak tego specyfiku nie przypadł mu do gustu.
My ze względu na nasze różne zdrowotne przeboje zdecydowaliśmy się na opcję 3-dawkową, która ma dłuższy okres podawania. Mimo to zbliżająca się wielkimi krokami kolejna operacja zmusiła nas do podania ostatniej dawki po 5 tygodniach od poprzedniej.
Nie chcę rozpisywać się o która opcji dawkowania jest lepsza ze względu na to, że takie kwestie należy ustalać z lekarzem prowadzącym naszego maluszka.
Co prawda zażycie szczepionki nie chroni w 100% dziecka przez zakażeniem rotawirusowym, jednak dzięki niej możemy je ustrzec przed ciężkim przechodzeniem infekcji rotawirusowej i koniecznością pobytu w szpitalu. Wydaje mi się, że jest to na tyle przekonywujący argument, że warto rozważyć, czy w domowym budżecie znajdzie się miejsce na wydatek związany z dodatkowym płatnym szczepieniem.
Teksty źródłowe:
Uwielbiam weekendy. To właśnie wtedy mamy dla siebie najwięcej czasu i możemy poświęcić go na różne wspólne zajęcia. W ostatnią sobotę zawitała do nas prawdziwa wiosna. Słonko swoimi ślicznymi promieniami obudziło nas z samego rana. Nie mieliśmy wątpliwości, że tak piękny dzień musimy spędzić na łonie natury. Pojawiło się pytanie jezioro czy morze? Wykonaliśmy szybki telefon do przyjaciół, okazało się że oni już zdecydowali i są nad morzem. Szybka akcja, raz, dwa, trzy i byliśmy gotowi do wyjazdu. Całą rodzinką postanowiliśmy ubrać się w jednym stylu, marynarskim. Mix barw niebiesko, czerwono, białych. Każdy z nas w swojej kreacji miał coś w tych trzech kolorach.
Wbrew przekonaniu większości osób, Szczecin nie leży nad morzem, w związku z czym do pokonania mieliśmy 100 km. Była to pierwsza tak daleka wyprawa Kubusia, ale zniósł ją dzielnie całą drogę słodko chrapiąc.
Tak jak wcześniej wspomniałam na miejscu czekali na nas przyjaciele ze swoim uroczym pieskiem. Spacer po promenadzie spędziliśmy na plotach. Głównym tematem oczywiście były dzieci, jak to zazwyczaj u obecnych i przyszłych mam bywa. Kubuś miał okazję pierwszy raz obcować z psiakiem, bardzo mu się spodobała taka żywa maskotka. Ucieszyło nas to, że nasz szkrabek nie jest strachliwy i przyjął Chillę pozytywnie.
Pogoda bardzo nam sprzyjała, dzięki czemu spokojnie, bez obaw o urwanie głowy od silnego wiatru, mogliśmy przejść się przez molo. Mały pierwszy raz zobaczył morze, ale chyba nie zrobiło ono na nim większego wrażenia.
Za to spodobały mu się instalacje znajdujące się na promenadzie, z lustrami wodnymi, nie mógł od nich oderwać wzroku.
Sezon można uznać za rozpoczęty. Pierwszy z wielu wiosenno-letnich wypadów nad morze zaliczony.
Picture by Me, ABi & KP
Picture by Me, ABi & KP
Podczas ciąży szykując wyprawkę dla siebie i malucha korzystałam z różnych list wyprawkowych zamieszczanych w internecie. Większość z nich polecała zaopatrzenie się w laktator. Długo biłam się z myślami czy to aby nie fanaberia młodych mam i czy na pewno muszę go kupić jeszcze przed porodem. Zakup laktatora wiąże się z niemałym wydatkiem, który w przypadku braku konieczności używania go okaże się wyrzuceniem pieniędzy w błoto. Tak wtedy myślałam i w końcu nie kupiłam laktatora przed porodem. I to był mój wielki błąd. Kubuś urodził się z krótkim wędzidełkiem, przez co miał problemy ze ssaniem, a mój organizm dzielnej matki polki gotowy do karmienia wytwarzał mleczko dla kochanego synka. Konieczne okazało się ściąganie pokarmu i podawanie go dziecku butelką. W szpitalu nie było najmniejszego problemu, gdyż dostałam laktator elektryczny z zasobów szpitalnych. Od razu podczas korzystania z tego sprzętu nasunęły mi się myśli "o ja głupia, no i dlaczego ja nie posłuchałam rad internetowych mam i nie kupiłam tego laktatora, co zrobię kiedy wrócę do domu?". Długo nie myślałam tylko wysłałam męża po zakup wcześniej upatrzonego laktatora. Przez moje niepotrzebne ciążowe wahania nabytek okazał się droższy niż mógłby dzięki zakupowi przez internet, ale to już będzie dla mnie nauczką na przyszłość, a może też przestrogą dla innych.
Jeśli chodzi o wybór między laktatorem elektrycznym a ręcznym, tu nie miałam wątpliwości. Należę do osób szczupłych o wątłej sile i przerażało mnie długotrwałe pompowanie mleczka przy pomocy urządzenia ręcznego. Półgodzinne ściąganie mleczka metodą 7-5-3 przy użyciu elektrycznego sprzętu już nie wydawało się tak przerażające. W związku z tym postawiłam na laktator elektryczny.
W przypadku wyboru marki laktatora lekcję odrobiłam już w czasie ciąży. Na rynku mamy szeroki wachlarz możliwości, począwszy od stosunkowo tanich skończywszy na tych z wysokiej półki. W większości rankingów prym wiodła firma Medela, jednak ceny jej produktów niestety są dość wysokie. Ja postawiłam na znaną firmę Tommee Tippee ze średniej półki cenowej.
W skład zestawu przygotowanego przez TT wchodzi:
- laktator elektryczny,
- butelka Closer to Nature Easi-Vent 150 ml,
- pojemnik na mleko,
- pojemnik do sterylizacji w kuchence mikrofalowej.
Urządzenie wykonane jest z materiałów najwyższej jakości i nie zawiera bisfenolu A, powszechnie znanego jako BPA.
Złożenie laktatora nie sprawia najmniejszych problemów, budowa jest bardzo intuicyjna. Aby móc użyć laktatora niezbędne jest połączenie odciągacza z butelką dołączoną do zestawu. Producent tak to skonstruował, że nie ma możliwości używania butelek innych firm, jednak nie uważam tego za problem, gdyż w internecie można znaleźć oryginalne butelki Tommee Tippee w przystępnych cenach.
Laktator jest bardzo prosty w obsłudze, wystarczy go włączyć naciskając przycisk znajdujący się na środku urządzenia, dzięki temu zostanie pobudzony napływ pokarmu czyli pierwszy lekki poziom ssania, pozostałe trzy stopnie regulacji mocy oznaczone są ilością kropli, i tak:
1 kropla - niska siła ssania,
2 krople - średnia siła ssania,
3 krople - wysoka siła ssania.
Każdy może wybrać siłę ssania wg własnej potrzeby.
Kształt silikonowej nakładki jest ergonomiczny i doskonale dopasowuje się do piersi, ponadto została stworzona tak, aby naśladować ruchy które wykonuje niemowlę podczas ssania.
Mleczko można zbierać zarówno bezpośrednio do butelki, jak i do pojemniczka do przechowywania pokarmu, który w zgrabny sposób mieści się w butelce podczas odciągania mleka urządzeniem.
Niewątpliwym atutem urządzenia są dwa sposoby zasilania, zarówno w tradycyjny sposób poprzez podłączenie do prądu przy użyciu zasilacza, jak i dzięki włożonym do urządzenia standardowych 4 bateriom typu paluszki.
Czyszczenie laktatora na pewno ułatwia dołączony pojemnik do sterylizacji w kuchence mikrofalowej, w którym również można przechowywać większość elementów pomiędzy kolejnymi użyciami.
Ogólnie mimo krótkiego użytkowania byłam z niego bardzo zadowolona. Mogę śmiało polecić go innym mamom. Jedynym jego mankamentem jest to, że nie pracuje najciszej, ale w porównaniu z tym firmy Medela, który miałam okazje używać w szpitalu dźwięk był porównywalny, być może to jest wada wszystkich laktatorów elektrycznych.
Picture by Me
Canpol jest polską firmą o której fama dotarła do ponad 50 krajów. To lider na naszym rodzimym rynku w dziedzinie akcesoriów dla najmłodszych. Głównie znany z szerokiego asortymentu bogatego w produkty do karmienia i pielęgnacji naszych pociech posiadające wszelkie niezbędne atesty, wykonane z najwyższej jakości surowców i co ważne nie zawierające BPA. Dzięki zabawkom firmy Canpol żadna zabawa nie jest nudna, a akcesoria do zabezpieczenia powodują, że w estetyczny sposób dom staje się bezpieczny dla każdego małego mieszkańca.
Firma stara się podążać za trendami nie tylko w kwestii produktów dla dzieci, ale również kontaktów z nabywcami i promocji. Właśnie z taką myślą powstał program skierowany do blogujących rodziców. Dzięki niemu firma jak i użytkownicy stworzonego przez nią portalu, zyskują opinie na temat produktów, a blogujący rodzice mają możliwość poznania je bliżej dzięki testom. Blogerzy za sprawą tego programu mogą również prowadzić konkursy, w których fundatorem nagród jest Canpol.
Ja przed zakupem nowego produktu dla mojego szkraba zawszę staram się znaleźć w internecie opinie innych rodziców na jego temat. Zdobyta w ten sposób wiedza jest bardzo pomocna. Dlatego bardzo spodobał się ten projekt i postanowiłam dołączyć do grona Blogosfery Canpol Babies, i sama pomagać innym rodzicom w często trudnych decyzjach. Zachęcam więc wszystkich do pójścia w moje ślady. To bardzo proste wystarczy odwiedzić stronę Canpol Babies Blogosfera oraz poświęcić parę chwil na wypełnienie formularza. Ja już to uczyniłam, teraz mam nadzieję, że uda mi się znaleźć w grupie testerek w najnowszej edycji.
Sobotni poranek. Chłopaki śpią w najlepsze, a ja od ostatniego karmienia Kubusia ok. 6 jakoś już nie mogę spać. Piękne słońce uśmiecha się do mnie zza okna, a ja zastanawiam się czy to znak, że jednak nie będziemy lepić bałwana na Wielkanoc. Moje przemyślenia zatrzymało olśnienie, taaa, bałwan to ja jestem, myślałam o wszystkim tylko o najważniejszym zapomniałam. Wydarzenia tego tygodnia tak mną zawładnęły, że nie kupiłam mojemu kochanemu synulkowi nic na zajączka. Co ze mnie za wyrodna matka, a tatuś nie lepszy, też o tym nie pomyślał. cdn...
Na całe szczęście tegoroczną Wielkanoc spędzamy u rodziców, w związku z czym nie muszę poświęcać czasu na krzątaniu się po kuchni. Takim oto sposobem, ja przeciwniczka zakupów w galeriach handlowych w dni świąteczne, pomknęłam niczym sam zając, w poszukiwaniu prezentu idealnego. Tak zrobiłam to, sama w to nie wierzę, ale czego się nie robi dla najważniejszego na świecie szkraba. Wiem wiem, sama nie raz siedząc w biurze mieszczącym się w galerii handlowej, pod nosem psioczyłam, że wszyscy nagle się obudzili i muszą robić zakupy akurat w święta, jakby wcześniej nie mogli znaleźć na to czasu. Wyszło na to, że przyganiał kocioł garnkowi, i sama lekko oderwana od rzeczywistości, zapomniałam o bożym świecie.
Mimo wszystko starałam się pozostać wierna swoim ideom i w sklepie spędziłam tylko tyle czasu ile było to konieczne, bez bezsensownego szwędania się dla zabicia czasu. Wpadłam do Toys"R"Us, znając już jego topografię pomknęłam do działu gdzie znajdują się zabawki odpowiednie do wieku mojej pociechy i zaczęłam buszować. Ominęłam wszystkie grające zabawki, których u nas w domu jest już chyba za dużo, bo powoli zaczynają grać mi na nerwach, poza tym wiem, że kolejne grające cudo do kolekcji dołączy do nas już jutro dzięki babci Kubusia. Pluszaki też odpadają, wg mnie są wielką składnicą kurzu, na dodatek mały ma ich już aż nad to. Postanowiłam postawić na coś czego mój łobuziak jeszcze nie ma i co posłuży mu dłuższy czas. Najfajniej byłoby znaleźć jakąś zabawkę zręcznościową, dzięki której mały mógłby rozwijać koordynację. Rozglądałam się po półkach i rzuciło mi się w oczy wiaderko. Nie takie zwykle do piaskownicy. Zabawka Fisher Price "Pierwsze Klocki Malucha" to wiaderko z wieczkiem posiadającym różne kształty, w którym znajdowały się klocki odpowiadające kształtom z wieczka. Idealne. Już oczami wyobraźni widziałam Kubusia bawiącego się w dopasowywanie kloców do dziurek. Złapaliśmy pudełko i pomknęliśmy do kasy.
Udało się. Honor rodziców uratowany. Nasze maleństwo nie będzie mogło za parę lat wypomnieć nam, że zapomnieliśmy o prezencie dla niego. No chyba, że przeczyta ten wpis, ale mam nadzieję, że wtedy przyjmie to z uśmiechem na ustach.